Rozmowa z Panią Krystyną Biziuk, która jako dziecko została wywieziona na Sybir

Rozmowa z Panią Krystyną Biziuk, która jako dziecko została wywieziona na Sybir

O utraconym dzieciństwie,ciężkiej pracy oraz długo oczekiwanym powrocie do kraju opowiada pani Krystyna Biziuk, która w 1940 r. jako sześciolatka została wywieziona z rodziną do Kazachstanu.

Miło nam, że zgodziła się Pani z nami porozmawiać. Zdaję sobie sprawę, że jest to bolesny temat i nie wszyscy chcą się dzielić swoimi wspomnieniami z tamtego okresu. Jak wyglądał ten czarny dzień, w którym została Pani deportowana wraz z rodziną w głąb ZSRR?

To była właściwie noc, wszystko zaczęło się 13 kwietnia, podczas II wywózki. Usłyszeliśmy łomotanie do drzwi, dokładnie tak, jak w filmach. Rozległ się głośny krzyk żołnierza w języku rosyjskim. Mama szybko otworzyła. Przeczuwała, co się wydarzy, ponieważ już wcześniej wywozili innych. W domu byliśmy z mamą: ja - w wieku 6 lat, brat – Henryk - 11 lat oraz siostrzyczka - Lucyna, która miała wtedy zaledwie 9 miesięcy. Tata był wówczas w więzieniu, w Grodnie. Został aresztowany przez Sowietów. Tak więc nasza mama była sama z trójką dzieci. NKWD-zista kazał nam się pakować i po rosyjsku: "Sabierajties, pojedietie k mużu", czyli: proszę zbierać się, pojedziecie do męża. To oczywiście było kłamstwem. Mama zapytała NKWD-zistę o to, czy może zawiadomić naszą babcię oraz wujka, którzy pomogliby w pakowaniu. Ku naszemu zdziwieniu wyraził zgodę i nawet doradził jej, co powinna ze sobą zabrać, przede wszystkim kołdry, pierzyny, ciepłe ubrania.

A czy babcię i wujka również deportowano? Jak to się stało, że akurat Pani rodzina została skazana na wywózkę?

Nie wiem, ale sądzę, że dużo zależało od tego, kogo na tę listę wpisali. Mój ojciec pracował u Żyda, który miał produkcję filców w Sokółce. Był u niego brygadzistą. Wiadomo, jak to młodzi, może doszło między nimi do jakichś zatargów. Nagle go aresztowano, a nas wpisano na listę do wywózki. Nie byliśmy ani osiedleńcami, ani gajowymi, ani policjantami, więc nic innego mi tu nie pasuje.

Tego dnia wszystko spoczęło na barkach Państwa mamy...

Tak, mama spakowała najważniejsze rzeczy, wszystko, co się dało, poduszki, kołdry. Zagotowała też wodę w czajniku, który potem owinięty w chustki musiałam trzymać, aby się nie wylał, jadąc furą na sokólski dworzec. Pamiętam tamto przerażenie jak dziś. Ten łomot do drzwi. Miałam wtedy taki kącik dla lalek za kanapą... pamiętam, jak schowałam się w nim, za moją największą lalką „Cyganką” i tak strasznie się bałam... Potem, jak dotarliśmy na dworzec, zapakowano nas do bydlęcych wagonów z trzema wielkimi pryczami. Mieliśmy to szczęście, że usadzono nas na samej górze, przy okienku z kratą, przez które mogliśmy oddychać świeżym powietrzem i wyglądać na zewnątrz. Jechaliśmy około 6 tygodni. Mieliśmy ze sobą jedzenie, które spakowaliśmy przed deportacją. Wagony były zamknięte na głucho z zewnętrznej strony. Nie mogliśmy wychodzić nawet na postoju. Przy każdym wagonie przybudowane były budki, a w nich strażnicy. Dopiero na postoju dawano nam wiadro gorącej wody z lokomotywy, jedno na wagon.

Chyba wiem, o czym Pani mówi, widziałam podobny obraz w filmie pt. „Ostatni pociąg do Auschwitz”.

Tak, bardzo wiele jest podobieństw w tym filmie. Tylko że my akurat w obozie nie byliśmy. Tak nas daleko wywieźli, że nie trzeba było obozu... Nie było po prostu dokąd i po co uciekać.

Kiedy już przyjechaliście na miejsce...

Kiedy znaleźliśmy się w Azji, dopiero wtedy otworzono nam wagony. Wiedzieli, że już nikt nie ucieknie. Z Pawłodaru jechaliśmy ciężarówkami do kołchozu. Potem chyba 2 dni na targu żeśmy siedzieli, póki nas nie porozwozili po sowchozach. Nasz sowchoz był chyba ok. 200 km od Pawłodaru w głąb stepu. Nie było tam lasów, drzew - tylko równina. Głód panował niesamowity. Dawano nam 0,5 kg chleba na osobę pracującą, dzieci nie dostawały nawet tego. To było nasze jedyne, całodniowe wyżywienie. Jeszcze na początku dawaliśmy radę, ponieważ mieliśmy zapasy. Potem, kiedy się skończyły, było już tylko gorzej. Najgorsza była zima. Nie można było pójść w step za pożywieniem, nawybierać dzikiej cebuli i najeść się. Latem tak robiliśmy. Jedliśmy dziką cebulę ze szczypiorem. Jadło się, wymiotowało się potem, wypróżniało i tak w kółko. Najważniejsze, że żołądek mógł jakoś tam pracować...

Na zesłaniu była Pani z rodzeństwem i mamą. Czy wszystkim udało się przeżyć?

Niestety, moja najmłodsza siostrzyczka - Lucynka umarła. Wszystkie niemowlęta umarły. Moja siostra jest pochowana na fermie, na której żyliśmy. Przed samym powrotem z Syberii mama wzięła garstkę ziemi z jej grobu i przywiozła do Polski. Tabliczka upamiętniająca siostrę jest w Białymstoku, na ścianie pamięci przy Kościele Św. Ducha. Brat Henryk żyje do dziś, też mieszka w Sokółce. Mama zmarła dopiero po powrocie do Ojczyzny. Była wspaniała. Przywiozła nas do Polski oraz dzieci znajomych, których matkę osadzono w więzieniu na 5 lat za kradzież 1 litra mleka dla dzieci.

Jak wyglądał powrót do domu, był to bardzo radosny dzień?

To prawda. Na Syberii byłam 6 lat. Dopiero 3 maja 1946 roku mieliśmy już pewność, że wrócimy w końcu do domu. Przyjechali wtedy spisywać nasze dokumenty do wyjazdu. Wróciliśmy do Polski 15 czerwca. Wracaliśmy w tych samych wagonach, ale zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy jechaliśmy na zsyłkę. Wagony były już otwarte. Wymalowaliśmy na nich kredą emblematy świadczące o polskości. Siedzieliśmy całą drogę na brzegu wagonów, machając nogami z radości i śpiewając pieśni patriotyczne. Było bardzo ładnie, ciepło, świeże powietrze... Zupełnie inna droga, do wolności, do domu. (promienny uśmiech)

Miło jest usłyszeć coś dobrego po tak smutnych przeżyciach. Kiedy przebywała Pani na zesłaniu, był to okres, w którym dzieci powinny uczęszczać do szkoły. Czy była tam jakaś możliwość nauki?

Oczywiście, chodziłam tam do szkoły - rosyjskiej. Miałam nawet bardzo dobre oceny. Skończyłam tam 3 klasy (na fot. świadectwa i dokumenty - oryginały są w muzeum). Teraz to łatwiej mi o tym wszystkim mówić, wcześniej tak nie było... Zawsze budzą się we mnie takie emocje, nie wiadomo dlaczego. Przecież dobrze wiem, że już mnie nigdzie nie wywiozą, a wszystko jedno, nadal to przeżywam...

Pani Krystyno, przejdźmy zatem do przyjemniejszego tematu - Związek Sybiraków, proszę coś o nim opowiedzieć. Czy była Pani w nim od samego początku?

Tak, oczywiście. Nasz lokal znajduje się w Starostwie, w pokoju nr 17. Mamy swego Kapelana honorowego – jest nim ks. dziekan Stanisław Gniedziejko. Spotkania z Sybirakami odbywają się raz w roku, na Trzech Króli. Wtedy zamawiamy mszę św. i organizujemy opłatek. Można nas zastać w 1. i 3. środę każdego miesiąca. Chętnie służymy pomocą. Teraz mamy w Związku 51 osoby, z czego 14 to wdowy i wdowcy. Niektórzy nawet nie chcieli w ogóle do niego należeć, nie chcieli pamiętać, odcięli się całkowicie...

Trudne wspomnienia nie dają spokoju. Wróćmy jeszcze do początków naszej rozmowy, chciałabym zapytać, jak ta wywózka wpłynęła na Pani życie?

Po powrocie nadal się uczyłam, byłam wzorowym uczniem. Rada pedagogiczna przeniosła mnie do tzw. klasy wstępnej, czyli takiej, gdzie w ciągu roku przerabiało się klasę VI i VII. Mama mnie zapisała na korepetycje z matematyki i potem bez problemu zdałam egzamin do liceum. Pamiętam, jak czekaliśmy na wyniki. Wokół wszyscy spokojni, a mnie raz, drugi - wzywali na komisję. Pytali, co z ojcem, za co wywieźli itp. W związku z tym, że zostałam wywieziona, uważano mnie za wroga Narodu. W końcu, dzięki wsparciu znanego profesora oraz pana od matematyki dano mi możliwość dalszej nauki w liceum. Dwie klasy spokojnie skończyłam, natomiast potem dostałam poprawkę i ultimatum: albo dostanę dobrą ocenę i opuszczę mury szkoły, albo zostanę i będę powtarzać rok. Po rozmowie z mamą zdecydowałam się odejść ze szkoły. Los chciał, abym trafiła w życiu na szlachetnych ludzi w Sokółce, którzy pomogli mi znaleźć pracę w sądzie. Po 6 latach zrezygnowałam z pracy ze względu na narodziny mojego drugiego dziecka.

Pewnie ze względu na wywózkę nigdy nie przejdę obojętnie obok proszącego człowieka, bo nie jest łatwo prosić. Wiem, jak to jest, kiedy cierpi się głód. Staram się swoim postępowaniem dawać dobry przykład, chociażby wnukom.

Skąd Pani wzięła siłę, żeby po tak traumatycznych przejściach wrócić do normalnego życia i tak doskonale sobie w nim radzić?

Zawsze lubiłam się uczyć, czytać. Do dziś mam pełno książek w domu. Maturę zrobiłam, proszę sobie wyobrazić, po urodzeniu już czwartego dziecka. Mąż pracował, ja się uczyłam, a moja przyjaciółka pomagała mi w opiece nad dziećmi. Wiele mi pomogła, właśnie, ludzka życzliwość.

Pani Krystyno, co przekazuje Pani młodemu pokoleniu w oparciu o swoje doświadczenia?

Staram się robić, co mogę. To, że się otworzyłam, zawdzięczam pani Zosi Moździerskiej. Ona mnie kiedyś zaprosiła na sesję popularnonaukową i wtedy był mój pierwszy kontakt ze wspomnieniami. Popłakałam się. Pani Zosia zaczęła kierować do mnie osoby na wywiady. Chętnie ich udzielałam. Służyłam pomocą w nawiązaniu kontaktów z innymi Sybirakami. Takich prac - wywiadów o nas było bodajże 22. Moja wnuczka wyreżyserowała monodram oparty na moich wspomnieniach. Czułam, jakbym przechodziła przez to wszystko drugi raz. W jedno wierzę, że Bóg lepiej wie, czego nam trzeba. Jeżeli w tym momencie coś nam nie wyszło, przeżywamy tragedię, to kiedyś prędzej czy później odwróci się dla nas na dobre. Wiara nam jest koniecznie potrzebna, bo pomaga łatwiej przejść przez trudności życiowe.

Serdecznie dziękuję Pani za rozmowę.

Ewa Supranowicz

Zdjęcia


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.