Lech Banachowski, absolwent LO w Sokółce

Lech Banachowski, absolwent LO w Sokółce

LECH BANACHOWSKI, sokółczanin z urodzenia, Pomorzanin z wyboru. Za zorganizowanie i działanie w tajnej grupie „Białe Orły” usunięty ze szkoły i skazany na więzienie.

Dlaczego wybrał Pan nasz sokólski Ogólniak?

    Jestem sokółczaninem, z ul. 11 listopada nr 5, to blisko kościoła św. Antoniego. Dlaczego Ogólniak? A gdzie można było pójść wtedy, nie mieliśmy zbyt wielkiego wyboru - to był naturalny wybór – zdolni, młodzi ludzie szli do naszego ogólniaka. Nigdzie się dalej nie wybierałem. Ogólniak trzeba skończyć bo taka była konieczność i potrzeba. W siódmej klasie niczym szczególnym się nie wyróżniałem. Byłem raczej takim outsiderem. Zastanawiałem się czy się w ogóle dostanę, jednak przeszedłem egzaminy.

Jak Pan wspomina nasze Liceum?

    Myślę, że nasi nauczyciele byli bardzo wspaniali. Wymagający, a jednocześnie bardzo pomocni. Kiedy była potrzeba np. nie potrafiliśmy rozwiązać zadania z matematyki, które nam prof. Kazimierz Lewicki zadał, to szliśmy do niego i on zawsze nam pomagał.

    Opowiem jakim sposobem przeszedłem z klasy A, do klasy B. Uczyłem się ze Sławkiem (przyp. Arcybiskup Sławoj L. Głódź) i z Czesławem  (przyp. Czesław Łapicz, prof. Uniwersytetu Toruńskiego), z Jurkiem (przyp. Jerzy Sarosiek, prof. Uniwersytetu Medycznego w El Paso w Teksasie), a potem przeniesiono mnie do klasy B ze względu na moją niesubordynację. Na początku X klasy przyszła pani prof. Kossakowska na lekcję matematyki i mówi: Banachowski, zostałeś decyzją rady pedagogicznej, trybem natychmiastowym, przeniesiony do klasy B za strzelanie z gumek do profesora Krajewskiego! Nic takiego nie zrobiłem. Klasa była zaskoczona. Ktoś inny strzelał i trafił w profesora. Dzisiaj wiemy kto. Przyznał się dopiero po latach. Cóż miałem powiedzieć. Przychodzę do klasy B i akurat na lekcję do prof. Kazimierza Lewickiego - wychowawcy tej klasy. Od razu dał mi do rozwiązania zadanie z matematyki – rozwiązałem bez problemów. On na to: Chłopcze, nie jesteś taki zły! Od tego czasu u profesora miałem „chody”.
    W X klasie Piston, tj. nasz nauczyciel od WF - Witold Biziuk prowadził harcerstwo - zapisałem się i zostałem drużynowym, nawet drużynę prowadziłem w pochodzie pierwszomajowym. Byli tam tacy, co namawiali mnie do wstąpienia do partii, wolałem jednak harcerstwo. Prof. Kossakowski stale nam wykładał ideologię komunistyczną, nie mogliśmy się pogodzić z tym, że w szkole uczono i mówiono co innego - w domu mieliśmy własne doświadczenia rodzinne i wychowanie, a w kościele uczyliśmy się innych niezakłamanych postaw, byłem przecież ministrantem.     Jeśli chodzi o harcerstwo, to mieliśmy takiego druha - szefa harcerstwa w Sokółce (przyp. Witold Biziuk), który nam czasami podpowiadał, albo podrzucał materiały dające dużo do myślenia. Miałem w domu książki jeszcze z czasów II RP, gdzie były opisane np. powstanie Polski w 1918 r. Wojna z sowietami w 1920 roku, Przewrót Majowy, historia była podana i przedstawiona w zupełnie innym świetle. Nie mogliśmy np. zaakceptować tego, że nam wmawiano, iż za mord na Polakach w Katyniu odpowiadają Niemcy. Nie akceptowaliśmy bezkrytycznej przyjaźni Polski ze Związkiem Radzieckim. Zrodziła się w nas myśl, że musimy zamanifestować swój sprzeciw. Zaczęło się to na lekcjach historii u prof. Kossakowskiego, gdzie zwykle za odmienne zdanie byliśmy besztani, a nawet poniewierani. W końcu zacząłem organizować kolegów. Najpierw w jedno kółko, potem w drugie, a w końcu i trzecie - to były tzw. „trójki”. Byłem tym, który wiedział o wszystkich, a oni o sobie nie wiedzieli do końca. W 1963 roku przyszło nam w uroczystość 1 maja zamanifestować. Zrobiliśmy plakat, gdzie był orzeł w koronie z poderżniętym gardłem i z młotem na nodze. Sam ten plakat wywiesiłem na tablicy ogłoszeń pod kościołem św. Antoniego. Potem z Markiem (przyp. Marek Kuczyński) zerwaliśmy czerwone flagi i kałamarzami i „walnęliśmy” w portret Marksa, Engelsa i Lenina, który był jak co roku wywieszany na domu partii. To obecnie budynek Urzędu Miasta. Zalane było wszystko. Chyba 3 maja zabrano mnie, Kazimierza Piaseckiego i innych na milicję i przesłuchano. Wtedy zwolniono nas do domów. Dopiero 6 maja Mnie, Sławka, Marka, Mariana i jeszcze kilku wzięto z Liceum i przeszukiwano nasze domy. Nic nie znaleziono. Mnie wezwano do gabinetu dyrektora pana Płońskiego i stamtąd przewieziono na milicję w Sokółce, później do prokuratury w Białymstoku, a następnie osadzono w więzieniu karno-śledczym. Miałem materiały, które szykowałem, jak nasz statut, nazwę organizacji „Białe Orły”, uzgodnienia przywództwa, osoby należące do „Białych Orłów” itd. ale tak głęboko je schowaliśmy ze św. pamięci Januszem Tomaszczykiem, że jak nas zwolniono, to nie potrafiliśmy tych dokumentów odnaleźć.
Miałem przyrodniego brata w Gdańsku, Jerzego. On był szefem przedsiębiorstwa budownictwa rolnego w Pruszczu Gdańskim i mnie po prostu wezwał po tych wydarzeniach. Załatwił mi możliwość zrobienia matury, bo otrzymaliśmy tzw. „wilcze bilety”. Nie mieliśmy prawa uczyć się dalej. Dopiero później pozwolono nam zrobić maturę w określonych szkołach. W grudniu 1963 roku zostałem przyjęty do LO w Pruszczu Gd. i już w styczniu byłem prymusem XI klasy.
    Chcę dodać, że nasza sprawa była sądzona, po apelacji prokuratury białostockiej, w Sądzie Najwyższym i zakończyła się utrzymaniem w mocy wyroku Sądu Wojewódzkiego w Białymstoku.

Dziękujemy za wspomnienia.


Red.

Tagi:Lech Banachowskiabsolwent LO w SokółceBiałe orły

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.